Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Unia.djvu/429

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   421   —

powietrza zasłonięty, przeto cieplejszy. Przemówił znowu ksiądz Wyrwicz:
— Mówiono mi u dziekana, że Chmara przenosi się na stałe do Petersburga, a w Rarogach ma gospodarować jego synowiec pułkownik.
— To gorzej — odrzekła Krystyna.
— Dlaczego?
— Z tamtym, Eustachym, warto przynajmniej walczyć. Ten to już nic — taki sobie pułkownik.
— Oj, młodzież! — rzekł ksiądz — koniecznie walki wam potrzeba. A jednak postęp polega nie na zwalczaniu przeciwników, lecz na doskonaleniu sił dobrych. Dobro jest zaraźliwe, jak zło; samo się krzewi i roznosi, byle tylko źródło jego, ognisko, czy gniazdo jak chcesz to nazwać, pozostało czystem.
Tak się gwarzyło od czasu do czasu i je chało przyjemnie, choć mróz szczypał po twarzach. W sercach zwłaszcza było gorąco. Dojechano w niespełna trzy godziny do chaty Sidorkiewicza, pogrążonej w ciszy snu zimowego.
Nie wchodząc do wnętrza, Krystyna objęła wzrokiem kąt ziemi kochany. Jeziorko nie zamarznięte patrzyło okiem wiecznie ciemnem, choć przyprószonem po rzęsach siwizną. Ziemia była jaskrawo biała, las przezroczystszy, niż w wyobraźni Krystyny; tylko piramidy