Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Unia.djvu/369

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   361   —

Pan Gotard, w garniturze porannym barwy lwiej sierści, w nieodstępnych swych kryzach batystowych, przyjmował każdego niemal gościa apostrofą serdeczną i jowialną, która najospalszych pobudziłaby do sielsko-bachicznego nastroju.
A nastrój taki panował niepodzielnie w rozbawionym dworze. Trzy pokoje wstępne i oszklony ganek przerobione były na niewysychające źródło rozkoszy cielesnych; stały tam bufety, zastawione od rana do nocy tęczową gamą szkieł pełnych, olbrzymim ciężarem ryb, mięs zimnych i epigramatycznych przekąsek. Zapachy sosów i dymy tytuniowe unosiły się w tych pokojach, jak woń weselnej hekatomby. Nie brakło o żadnej porze ochotników do kieliszka i nierozłącznej z nim przekąski; jedni stali, perorując ze świątecznem ożywieniem, inni, pomimo pięknego dnia, rozwidnionego za oknami w ogrodzie i na jeziorze, bili przy stolikach króle asami z rycerskiem okrucieństwem, lub cichszem spekulacyjnem zadowoleniem.
Pływał już w tem święcie pan Apolinary, spokrewniony całą swą istotą z weselącą się Litwą. Nie grał w karty, ale tu i ówdzie »dotrzymywał kopiejkę«; nie pił, tylko przepijał; nie jadł, jednak przegryzał. Rozogniony duchem braterskim, krążył po pokojach, dawał koncert uścisków fizycznych, dla uciechy serca,