Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Unia.djvu/35

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   27   —

odrzekł uważny Litwin, wyciągając z kamizelki zegarek.
— A gdzie mieszkacie?
— W jednym z wami hotelu.
— Oddawna?!
— Od wczoraj, kochany. My tu, Budziszowie, zawsze stajemy kwaterą. Służba powiedziała wczoraj, że jest w hotelu Budzisz Apolinary, tak ja przyszedłem dzisiaj poznajomić się.
— Błogosławiony wypadek, panie Hieronimie! Możemy wszyscy razem spotkać się na kolacyi?
— Wiadomo, wieczerzę można zjeść razem.
Rozstano się na parę godzin. Po wyjściu Hieronima Kazimierz pozostał w pokoju Apolinarego.
— A co? — rzekł pan Apolinary — jakże ci się podoba pobratymiec?
— Pyszny Litwin, wuju, i może rozumniejszy, niż się zrazu wydaje.
— Może być. U nas, Budziszów, rozum zwykle bardziej w głębi leży, niż po wierzchu, dobrodzieju mój.
— Ależ tamten wcale do wuja niepodobny.
— Prawda, że to już około trzech wieków... Zawsze jednak pozostał w nas jakiś typ wspólny, familijny, co?
Stali we środku pokoju, więc pan Apolinary zwrócił się do lustra, zawieszonego nad