Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Unia.djvu/308

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   300   —

słuchał i zamyślał się czasem nad tem, czy mała filozofka nie ma słuszności.
Rozmowy ich transcendentalne dochodziły zwykle do tego rozdroża.
A były i pogadanki i zabawy, setne okazye ciągłego porozumienia, z których, na mocnej osnowie wzajemnego szacunku, przędło się jakieś życie niby familijne, niby koleżeńskie lub sielsko-szkolne, do którego człowiek przywiązuje się szybko. Zwłaszcza ksiądz Antoni czuł się odmłodzonym i począł, według słów poety, »do szczęścia przywykać powoli«. Dopiero się to szczęście budowało, wznosiło, więc dawało złudzenie, że tak trwać może.
Powracał w rozmowach uparty pomysł Krystyny, związku ludzi najlepszych, jakiejś idealnej oligarchii etycznej i patryotycznej, któraby stopniowo wzmogła się w liczbę i sprowadziła panowanie złotego wieku na ziemi naszej. W związku było ich dwoje tymczasem: ksiądz i kobieta, głowa i serce. Choćby na początek przybrać trzeciego towarzysza, przedstawiciela siły ramienia...
— Gdyby go ksiądz profesor poznał, przyjąłby go odrazu do naszego spisku!
— Kogo, moje dziecko?
— No...
— Ach, zawsze tego samego? — rzekł ksiądz Antoni z odcieniem żalu w głosie.
Ale natychmiast poprawił się: