Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Unia.djvu/296

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   288   —

sprawdzić, co się święci. Czyżby na wieczerzę, skąpo wymierzoną, dobrodziej wykoncypował sobie, bez jego wiedzy, kogo zaprosić?
Ale, poznawszy Krystynę, Piotr, dawny sługa Sołomereckich z Taborowa, zapomniał odrazu o kłopotach domowych. Rymnął do kolan Krystynie, którą kochał od dziecka:
— Panienko ty moja! a toż raz i przypomniała!
Ognista przedsiębiorczość ogarnęła starego, aż mu na nosie i policzkach zakwitły ceglane rumieńce.
— Kiedy już do nas, tak trzeba będzie dla panienki bibliotekę, a dla pani gubernantki sypialny dobrodzieja... A dobrodziej już musi do altaryi.
— Nie wiedziałam, myślałam, że ksiądz profesor mieszka we dworze — szeptała Krystyna skonfundowana, obejmując oczyma szczupłość domku. — — A czy we dworze nie byłoby dla nas pomieszczenia?
— Ot co jeszcze! — zawołał Piotr z oburzeniem — we dworze tylko szczury i jeszcze Bóg wie co! Tak i będzie, nie frasujcie się panie.
Zamilkł na chwilę, chwycił się dłonią za dolną szczękę, jakby ją przemocą chciał uspokoić, i zastygł w postawie zadumanej,