Strona:Józef Weyssenhoff - Unia.djvu/288

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   280   —

kich drzew owocowych, rodzących już dziczki lub niepłodnych, mieszających konary swe suchotnicze z gmatwaniną bzów, jaśminów i czeremchy, z umajonymi tyrsami leszczyny. Ą nad tem wszystkiem — korony lip układały się jeszcze na górnem piętrze w aleje, w rondele i w altany. Ptak szybujący miał pod niemi jeszcze swe przeloty według starego planu.
Siedząc tu już szósty rok, ksiądz Antoni z Piotrem odnowił parę ścieżek, usunął zator rzeczki, rozlewającej się w bagnistą sadzawkę, wprowadził odrobinę praktycznego ładu, ale nie ograniczył dzikiej swobody nimfy poniksztyńskiej, która mieszkała tu naga, nieprzymuszona, krewna dryad z puszczy. Około domku tylko w niewielkim promieniu żółty piasek znaczył szczupłe granice właściwej dzierżawy księdza Antoniego.
Miał tu ksiądz wielką wygodę dla potrzeb duszy i ciała: mógł codzień chodzić do kościoła, odprawiać mszę i znów powracać do swego zacisza, gdzie go nikt nie odwiedzał, i do parku, gdzie nikt się nie przechadzał, oprócz duchów. Utrzymywał jednak stosunki z ludźmi przez poczucie obowiązku, nie przyznając sobie prawa całkowitego zatopienia się w rozkoszy swej samotności. Więc w czasach świątecznych pomagał dziekanowi i wikaremu przy spowiadaniu ludu i kiedyindziej