Strona:Józef Weyssenhoff - Unia.djvu/265

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   257   —

— Grywała i w teatrze?
— Grywała, ale ją wygryźli, bo za piękna. Intrygi koleżeńskie — rozumiesz?
Kazimierz uśmiechnął się weselej:
— To wuj ją widywał jeszcze?
— Musiałem... tak dla konsekwencyi. Nie mówiłem ci, bo z ciebie zrobił się już taki sensat... No, bardzo pięknie. Wiesz? przyjedzie za tydzień do Warszawy.
— Ależ, wuju! Gdyby się wykryło, że takie znajomości porobiliśmy w Wilnie?!
— Nie bój się; powraca przez Warszawę do Wiednia. Zresztą osoba dyskretna — wypróbowałem ją. My tylko o tem naturalnie — ani dudu!
— Na to liczyć można bardziej, niż na dyskrecyę panny Mitzi.
— Zobaczysz, nic się nie wykryje. Zresztą cóż? niewinny wypoczynek wśród działań poważnych — rzekł pan Apolinary, chowając starannie fotografię Mitzi między karty broszury politycznej, którą miał w kieszeni.
— Nie tylko o tym drobiazgu — mówił dalej uroczyście — wogóle o wynikach naszej wycieczki, o planach przyszłości nie byle komu należy opowiadać. Naucz się tego Kaziu. —
Rozpostarł dłonie, jak dyrektor orkiestry, gdy nakazuje przyciszenie.
— O kierunkach, o prądach, o ludziach