Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Unia.djvu/261

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   253   —

— Zostań do pojutrza przynajmniej, to pojedziemy razem.
— Do pojutrza — zgoda. Ale bez zawodu, wuju?
Verbum.
Jakoż wagon, wychodzący z Wilna do Warszawy, na trzeci dzień po tej rozmowie mieścił w jednym ze swych przedziałów obu koroniarzy, obu tęsknie zapatrzonych przez okno na uciekające w dal piękne wzgórza wileńskie, na okolice faliste, rozrzutne zielonością, z przybłyskami bogatych siedzib pańskich i romantycznych dworków. Aż z nagłym łoskotem padł mrok na oczy podróżnych: tunel.
Po wynurzeniu się na światło rzekł pan Apolinary głosem proroczym:
— Wiele jest do uporządkowania w tym kraju. Potrzeba, abym tu powrócił.
Kazimierz nie odpowiedział, nasunął czapkę na oczy i zamknął je, lokując głowę energicznie w kącie wagonu.
— Cóż? spać będziesz? ledwieśmy wstali.
Rokszycki coś odmruknął, przechylił się znowu do okna i patrzył przez szybę, milcząc.
— Powrócę tu — rzekł znowu Budzisz — dla sprawdzenia, jak kiełkują niektóre ziarna... No i wygłosić muszę mój odczyt; późniejszą jesienią więcej osób napłynie do Wilna. Jak myślisz?