Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Unia.djvu/250

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   242   —

znamy. Jest kilku dobrochcących, ale cóż znaczy kilku?
Rokszycki pominął ten ogólnik, chciał bowiem dogadać się.
— Panie Miłaknis! Jest pan literatem i publicystą. Ja, choć nim nie jestem, skończyłem uniwersytet i śledzę bieg spraw publicznych. Stać nas obu na to, abyśmy się spotkali na gruncie objektywnym, naukowym i wymienili zdania. Spierać się z panem nie pragnę, tylko zrozumieć, co pan nazywa wynaradawianiem, albo agitacyą polską? Nie mówi pan przecie chyba o polskiej kulturze, szczepionej tu od wieków bez wszelkiej przemocy, za wspólną zgodą obu narodowości, o kulturze, która Litwę taką, jaka dziś jest, poprostu stworzyła. To nie narzucona niewola, to wasz własny dorobek, najpiękniejszy w dziejach przykład dobrowolnego przyjęcia chrztu cywilizacyjnego od sprzymierzonych sąsiadów. To zaszczyt i rozum Litwy; przyczyna, dla której ona była nam zawsze taka droga, a my jej. Rozluźnianie tych węzłów wypróbowanych i niezawodnych byłoby zabójstwem dla obu narodów, a przedewszystkiem dla Litwy.
— Może tak było dawniej, panie Rokszycki, ale teraz inaczej: lud chce żyć swojem życiem i nie pyta o historyę. Zresztą historyę czyta każdy, jak jemu przyjemnie.
— Żeby czytał historyę z najgorszem uprze-