Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Unia.djvu/212

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   204   —

drzew odcinały się już, niby połamanym brzegiem czarnego lądu, od górnego morza ciemności bledszej, w którą wstępowała nadzieja rozbłękitnienia. Wietrzyk zacinał mrozem.
Krystyna wpatrzyła się w podwodę, przeznaczoną dla Kazimierza, podczas gdy służba przytwierdzała nad tylnemi kołami kuferek za pomocą sznurów.
— Dlaczegóż to nie zaprzęgliście krytego powozu, ale tarantas?
Nie zaraz nastąpiła odpowiedź. Woźnica po namyśle dopiero odpowiedział wyczerpująco:
— Graf rozporządził tarantas. Wiadomo, nasz graf skóry żałuje.
— Woli skórę swego powozu, niż cudzą skórę gościa — szepnęła Krystyna do Kazimierza. Niech pan mu i tego nie zapomni.
— Wolę i ja, że Chmara jest tak doskonały w swym gatunku — odrzekł Kazimierz. — Tu przynajmniej nie mam wątpliwości, z kim trzymać. Tu mi jasno.
Krystyna rzekła naraz gwałtownie, kłamiąc jawnie oczyma słowom:
— Niech pan już jedzie!...
Kazimierz wskoczył lekko na bryczkę i z odkrytą, odwróconą do drzwi pałacu głową oddalał się szybko w noc. Zaraz i turkot ucichł.
Krystyna poszła do swego pokoju, wyprostowana, z oczyma groźnie pałającemi, jakby