Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Unia.djvu/210

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   202   —

Wyjątkowo ten rozmiar nie ucieszył Krystyny w tej chwili.
— Przecie pani zna zapewne Królestwo?
— Byłam tylko parę razy w Warszawie, przejeżdżając zagranicę.
— Dużo pani podróżowała?
— Od śmierci ojca zmuszona byłam... Nie lubię cudzych krajów. Ale, panie! zaraz ta godzina, a my tak mało powiedzieliśmy sobie!
— Jam bardzo wiele usłyszał, a nawet wszystko cenne i dobre, czegom tu doznał, pochodzi od pani.
— A wszystko marne i nienawistne pozostaje około mnie na miejscu. Dobrze panu, który wyjeżdża.
— Tak, pani — odrzekł Kazimierz silnie — dobrze mi jest, bo wierzę w nasze wspólne cele.
— I ja wierzę... przez pana. Wie pan, że dotychczas żałowałam, że nie jestem mężczyzną.
— A teraz?
— Teraz mniej... bo możebyśmy inaczej nie zawarli naszego przymierza.
Zegar znaczył pięć minut po trzeciej. Od kilku już chwil snuło się po ciemnej jadalni paru służących, jak natrętne mary, które on i ona odpychali instynktem, zniżając głos i przybierając pozory obojętne. Krystyna spojrzała na zegar nienawistnie, tem bardziej, że