Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Unia.djvu/186

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   178   —

trze, jakby okazując chęć skuteczniejszego użycia wachlarza.
— Bij, a nie odstanę — odrzekł Beno i skrzyżował ręce.
Cóż było robić? Rozśmiano się i powrócono do wzorowego układu salonu.
Ale, dostawszy tak cennych kilka słów, Kazimierz zapragnął je rozpamiętywać w samotności, skoro tu obcowanie z Krystyną było tak nieznośnie skażone przez oczywistą zmowę. Było jednak wcześnie jeszcze, nikt się nie oddalił na spoczynek. Kazimierz usiadł sam w przyległym oświetlonym pokoju.
— Przeklęte formy światowe! Za drobny pożytek, który przynoszą, ile w nich więzów dla pragnień najczystszych! A jak na nich grać umieją te najpodlejsze ręce! Co za klawiatura dla wirtuozów oszukaństwa — jaki wygodny ściek dla pozłoconych brudów... A Ona w tem wszystkiem jest...
— Zmęczyła pana trochę nasza Litwa?
Kazimierz otrząsnął się z zapamiętania ujrzał nad sobą postać gospodarza domu w zwykłej pozie pomnikowej, uprzejmie go wyzywającego na rozmowę przez szpary oczu przymilone.
— Ani trochę nie zmęczyła mnie, szanowny panie. Zadumałem się nad nią.
— Nad polami, nad lasami — ciągnął Chmara, siadając obok Rokszyckiego — nad