Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Unia.djvu/185

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   177   —

od milczenia. Jeżeli zaś Krystyna wstawała, albo i wychodziła do innego pokoju, Miś i Beno towarzyszyli jej, jak dwa drabanty, trzymające ją pod strażą. Widział tylko zdaleka oczy jej, na których nie miała maski, bynajmniej nie łagodne, owszem, coraz energiczniej błyszczące, i wargi tak ruchliwe, jakby między te dwa członki czerwonego kwiatu wpadł jakiś przekorny robaczek, trudny do usunięcia.
Zdarzyło się, że księżnę zajęła na chwilę rozmowa z Hylzenem, a młodzi Zasławscy włóczyli się po salonie. Kazimierz zaś przypadkowo sam stał pod oknem. Krystyna powstała szybko i cicho, jak w stająca fala, i w kilku posuwistych krokach była już przy Kazimierzu.
— Ach, jak tu duszno! — szepnął na jej spotkanie.
— Jutro o świcie, o czwartej, będę w ogrodzie — rzekła dobitnie.
Kazimierz zdążył odpowiedzieć tylko w zrokiem, gdy Bernard Zasławski poprostu pędem, a wreszcie długą szlichladą po posadzce dopadł do rozmawiających.
— A nie! tu nie las! nie będziecie gadali sami, tu i nam się coś należy — zaprotestował naiwnie, bez dyplomacyi.
Beno! — zawołała głucho Krystyna i ręką z wachlarzem trzepnęła krótko przez powie-