Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Unia.djvu/174

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   166   —

ogrodzie przed tą sesyą. A ty, Krysiu, pogadaj sobie z Hylzenem tymczasem.
— Jak odkomenderowany — rzekł Hylzen — jestem na posterunku. Ale jednem skinieniem może mnie pani oczywiście wyprawić na oddaloną stąd placówkę.
— Nie, owszem, proszę zostać — odpowiedziała pani Krystyna dość uprzejmie.
Komenda księżnej pomijała zupełnie przeznaczenie pani Chmarzyny z córkami, które też siedziały na werendzie. Rozpłynęły się cicho i wsiąkły w dom.
Rokszycki szedł po parku obok księżnej Katarzyny. Żeby mu choć Hylzena pozostawiono za towarzysza — ale Hylzen rozmawiał właśnie z Krystyną. Żeby mu pozwolono udać się do swego pokoju, gdzie spędził już trzy noce dobre, chociaż mniej przespane, niż przemyślane. Ale nie: musiał stąpać po tym żwirze obok kobiety, która byłaby obojętna, gdyby tu przed chwilą nie m iał Kazimierz przy boku Tamtej. Są w życiu wielkoświatowem nudy tragiczne.
Tylko że towarzyszka przechadzki była znawczynią serc męskich i wiedziała dobrze, co nurtuje Kazimierza. Ułatwiła odrazu rozmowę, kierując ją na przedmiot główny:
— Więc pan się naturalnie zakochał w Krysi, jak każdy, co tu przyjeżdża?