Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Unia.djvu/161

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   153   —

lanszaft, lisa mamy, pan Gotard jest niezaprzeczonym królem polowania — trzeba do domu, żeby wieczorem jeszcze coś ze spraw poważniejszych poruszyć. A teraz tylko podziękować młodym wodzom wyprawy, książętom Zasławskim, za uprzejme i umiejętne ich trudy, które, oby były symbolem, że tak rzekę, przyszłych ich trudów obywatelskich.
— No, w twoje ręce, panie Apolinary — rzekł Gotard, strzygąc okiem i nalewając czarkę z manierki.
Pan Apolinary wypił, uścisnął Misia i Bena i szukał, komuby tu jeszcze powiedzieć coś od serca. Nastręczył mu sposobność pan Gotard:
— Toż palnij już orationem obliquam i do właścicielki lasu, która tu przyjechała we własnej ślicznej osobie nas podejmować.
Pan Apolinary nie przemówił dotąd ani słowa do pani Krystyny. Zatoczył teraz zdziwionemi oczyma i ujrzał ją, jakby zziębniętą pomimo upału, przypatrującą mu się ciekawie.
— Nie wiedziałam, jak mi Bóg miły! Toć dlatego na skinienie Dyany litewskiej wszystkie lisy meldują się do niej po rozkazy.
— A ona je rozsyła wybranym swoim, jako podarunki, nie racząc napiąć luku na zdobycz tak mizerną — podchwycił Gotard.
— Chciałem powiedzieć — ciągnął dalej