Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Unia.djvu/160

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   152   —

— A! to co innego. Jesteś w swoim lesie.
Ukłonił się bardzo ozdobnie i odszedł krokiem książęcym.
Ściągali powoli myśliwi nad jeziorko »pod Sidorkiewiczem«. Gon przepadał, przepadał, aż urwał się zupełnie. Wkrótce też odezwała się trąbka, odwołująca psy. Jurko nie zaszedł, widać, daleko za psami, bo już był z powrotem przy jeziorku i palił fajkę. Wlokły się za nim trzy psiska, srodze zziajane, z ozorami na bok przerzuconymi. Jurko miał w imieniu psów przemowę do myśliwych:
— Wiadomo, pogoda piękna, ale gorońca, panieńku ty mój. Po suchem wiatr chwycić trudno. Ot, kiedy poroszą, albo taki — taki kapuśniaczek jesienny, tak tedy już bie—da!
— Niema co psów tłómaczyć, dziarsko pierwszego lisa trzymały — rzekł Assernhof.
— I potrzymają jeszcze — tokował niezmordowany Jurko. — Ot teraz przekąsicie panowie, dacie i staremu poniuchać gorzałki, a potem ja wezmę jedną sforę i od łąk zajmę, a Matyszkiewicz od pierwszych jam, gdzie staliśmy. A chcecie panowie doczekać wieczora, kiedy chłodek padnie...
— Nie, nie, panie Lejtanie — zaprotestował Apolinary Budzisz mieliśmy satysfakcyę królewską, psy grały, jak Mozart z Beethowenem, dobrodzieju mój, las, panie, ja