Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Unia.djvu/150

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   142   —

Znowu rozmowa brnęła w nieszczęście, i Kazimierz nie śmiał dalej pytać. Chwycił pamięcią kilka faktów jasnych, kilka rysów dobrych, reszta pozostawała zagadką tem ciekawszą.
I mówili tak żałośnie, a przecież w zakątku świata, gdzie ludzie samotni musieli marzyć, a młodzi, we dwoje będąc, musieli się kochać. Las, choć ogrom ny i głuchy, nie miał w sobie nic przerażającego. Tęsknił, przeglądając się w wodzie, uśmiechał się świeżą smugą zieleni wzdłuż wąwozu; a chata leśnika siedziała w wesołym ogródku z warzyw i kwiatów.
Widząc, że Krystyna utkwiła wzrok w jedno miejsce za jeziorem, a nie rozgląda się, tak jak on, po liniach i szczegółach krajobrazu, Kazimierz pomyślał, że ona musi to miejsce już znać za dobrze i nie widzieć jego piękności.
Odezwał się:
— Ja nie miałem pojęcia, że tu wszędzie tak ślicznie. To jest za mało sławne, tego ludzie nie dość wiedzą. Pani już przywykła, ale nowy człowiek jest zupełnie przejęty, gdy tu przyjeżdża.
Krystyna uradowała się:
— Polubić pan może nasz kraj?
— Co to polubić! Pokochać! Jak na górze