Strona:Józef Weyssenhoff - Unia.djvu/148

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   140   —

dał się z samych masztów, nie tkniętych przez ludzi, ani przez żywioły.
— O tak, poprostu!
Nawpół usiadła, nawpół się położyła na pochyłości gruntu, usłanej suchym wrzosem, w cieniu.
— Niech pan także usiądzie — o tu. — Wolę, gdy rozmawiam o czemś ważnem, patrzeć prosto w oczy.
Kazimierz rozciągnął się na wrzosie, nieco poniżej — i bez wahania, szczerze spojrzał na Krystynę:
— Drugi już raz posądza mnie pani o jająś przebiegłość, do której się nie poczuwam.
— Więc dobrze, mówić będę, jakbym wiedziała, że pan jest taki, jakim mi się wydaje.
— Ja tak samo będę odpowiadał. Jest to jedyny sposób poznania się.
— Wiem. Nie lubię nawet rozmawiać inaczej.
— To proszę mówić! zawołał Kazimierz. — Widzę ze wstępu, z wahania, że pani jest trochę nieufna.
— Ludzie mnie tego nauczyli, ludzie z Rarogów. I właśnie szukam innych... Tu potrzebni są tacy, jaki był naprzykład mój ojciec, Władysław Sołomerecki.