Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Unia.djvu/142

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   134   —

wspaniałych jodeł stała już kompania strzelców, zebrana bez hasła trąbki, na odgłos śmiertelnego strzału. Myśliwi wyższego chóru byli w komplecie, strzelcy miejscowi ściągali się z różnych miejsc puszczy. Jurko Lejtan, jakby przyjechał na grzbiecie ogara, stał tu już snadź od pewnego czasu, gdyż zdążył zapalić fajkę. Pośród koła myśliwych leżał rozciągnięty na mchu trup starego lisa, mierzący zapewne dwa łokcie od zgryźliwego pyska aż do końca puszystej kity.
Dość było rozejrzeć się po obecnych, aby zgadnąć, kto go zabił. Pan Gotard Assernhof raczył właśnie obecnych opowiadaniem:
— Ja tu myślę, że jestem w loży dla słuchania opery, bo gon idzie wyraźnie na nory, aż słucham — coś się zahaczyło; patrzę — aż wyrywa idyota rzadkim lasem — o tam pod dębem, a Piskla prawie że za kitę go trzyma! Dałem się złodziejowi odsądzić jeszcze o parę susów, żeby zacnego psa nie postrzelić — no i jest.
— Pięknie pan baron strzela! — rozrzewniał się Jurko Lejtan, jakby uważał zabicie śrutem lisa na rzadkim lesie za niepospolitą sztukę strzelecką.
— Co? — rzekł pan Gotard — niczem nieboszczyk książę Mikołaj? A fajka nowa będzie, będzie, Jurku.
Wyjął z kieszeni papierek trzyrublowy, po