Strona:Józef Weyssenhoff - Unia.djvu/125

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   117   —

szku. Był to jednak sam wódz ochotników i obieżyświatów okolicznych, strzelec dotąd niezrównany, odwieczny sługa Zasławskich, przyboczny jeszcze dziada młodych książąt, którzy go wozili z sobą nieodstępnie — Jurko Lejtan. Znał on nietylko puszcze książęce, ale i lasy połowy Litwy. W kniei, do której jechano, chociaż cudzej, niktby lepiej nie potrafił się pokierować. Wyhodował też i zaprawił wszystkie psy, między którymi siedział i z którymi razem przyjechał do Rarogów.
— Jakże, Jurku, dobrze będzie?
Stary wyga puścił fajkę z zębów i rozejrzał się siwemi oczyma po niebie:
— Sama ta pogoda.
Chmury barwy zabrudzonego mleka rozdzierały się tu i owdzie, odkrywając szmaty błękitu; poranek tchnął dreszczem i dobrą wróżbą. Cała kompania, ludzie i psy, pokrewną owionięta radością oczekiwania łowów, wędrowała w kraj, zamykający się coraz bardziej po bokach klamrami lasów, ku zwartej, ciemnej ich masie. W tych klamrach murawa jeszcze zieleńsza i soczystsza, zboże jeszcze jaskrawiej rude i złote.
Młodym szaławiłom książęcym było wybornie w towarzystwie tych szaławiłów ludowych, z którymi dzielili jeden posiłek, zabrany w torby myśliwskie, jednakie trudy i wzruszenia. Zasławscy odznaczali się wpraw-