Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Unia.djvu/124

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   116   —

tnicy«. Było ich pięciu oprócz książąt i powożącego parobka, a kto im się przyjrzał, zrozumiał odrazu, że nazwać ich inaczej nie można, jak tylko »ochotnikami«. Ludzie ci, choć rozmaici, mieli wszyscy oczy pogodnie przebiegłe, oczy leśne, w czujnych i zdrowych twarzach. Hultajstwo, zamieszkałe w chatkach pod lasem dla stałego zajęcia kłusownictwem; dwaj nominalni leśnicy dworscy, jeden niby smolarz, jeden niby kołodziej; wszyscy przy strzelbach własnych, wszyscy zawołani »ochotnicy«.
Między dwoma siedzeniami sześć ciał psich czarno-rudych kotłowało się, jak w garnku, walcząc o miejsce z nogami myśliwych, i sześć łbów drżących i skomlących to się kładło na kolanach strzelców, to, zdławione sforką, wyglądało na boki poza drabiny wozu, chwytając chciwie w nozdrza wiatr obiecujący.
A między psami — zdawało się, że na ich grzbietach — siedziała boczkiem postać ludzka wysuszona, zgięta w pałąk, nogi, obute w chodaki, trzymając przerzucone przez drabkę. Głowa zupełnie lisia z rudemi bokobrodami osadzona była na ciele wątłem i lekkiem, jak próżny worek. Niełatwoby zgadnąć, po co wieziono na polowanie ten numizmat strzelecki, zbrojny w zardzewiałą jednorurkę typu »napoleońskich« karabinów, cmokczący obwisłą wargą porcelanową fajkę o giętkim cybu-