Strona:Józef Weyssenhoff - Unia.djvu/112

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   104   —

już Assernhof, lecz jakiś chudy, nerwowy młodzieniec. Potężne akordy poloneza Chopina wtargnęły do salonu i powiały przez senne dusze obecnych. Kto paplał, ucichł; kto drzemał, otrząsnął się. Wśród ciszy działy się dziwy tej muzyki arcypolskiej.
Rokszycki, przeszedłszy na palcach do kąta mniej oświetlonego w pobliżu fortepianu, usiadł i słuchał w skupieniu. Miał przed sobą chudy profil grającego młodzieńca, podobny nieco do Chopina; za tym profilem w głąb — część pokoju, nie zajętą przez ludzi, obraz jakiś, źle zwrócony do światła, więc mętny; długi szmat materyi, mieniącej się wypłowiałą barwą, i pusty otwór drzwi do sąsiedniego pokoju.
Powoli nikła mu z przed zamglonych oczu plastyka rzeczywistości, wstawała melodyjna plastyka marzenia. Z wojowniczych akordów wiała groza walki, rozpęd zastępu, rzuconego w orgię bitwy, młot rytmiczny piersi, wytężonych ku pognębieniu sił nienawistnych, zamaszystość ramion rąbiących, zapamiętałość poświęceń. — Bohaterzy, jeżeli zwyciężą — arlekiny, jeżeli zginą!
I czuł się Kazimierz niesionym przez bojowy szał ojców i praojców, słyszał chrzęst skrzydeł, osadzonych w stali, i furkanie proporców. Starożytna duma rośnie w młodą