Strona:Józef Weyssenhoff - Syn marnotrawny.djvu/36

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.




IV.

W poranny sen Jerzego wmieszała, się gorąca melodya taneczna. Otwierał oczy powoli, ostrożnie, jakby nie chciał ze snem się rozstać, ale uśmiechnął się niebawem, poznając, że na jawie dźwięczą mandoliny i lubieżne głosy włoskich śpiewaków.
Łóżko z baldachimem i muślinową firanką, po ścianach płyną nikłe, zielonawe wełny od słońca przezierającego przez niedomknięte żaluzye...
— Prawda! — to Nizza!
Pośpiesznie narzucił ranne ubranie, otworzył okno i odepchnął na zewnątrz żaluzye. Rozhukana piosenka wtargnęła do pokoju razem z oślepiającym blaskiem i z ciepłą falą pachnącego powietrza, w której panował ożywczy aromat morza.
Jerzy mieszkał tu już trzy tygodnie. Życie rozwinięte w tym rajskim klimacie dostarczało mu upojeń codziennych, a coraz nowych i kołysało do snu niepokoje sumienia. Dochodził do wniosku, że niepokój sumienia jest rodzajem malaryi, właściwej strefom bardziej północnym. Tutaj czuł się nadzwyczajnie zdrowym