Strona:Józef Weyssenhoff - Syn marnotrawny.djvu/12

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   4   —

— Patrzcie, jak Romcio tańczy!... jak za nim spoglądają kobiety!... A jednak kto nas widział lat temu trzydzieści...
I pokręcał spłowiałego wąsa, szukając oczyma, czy kto go pamiętał w owych czasach. Pomniejsi przyjaciele uśmiechali się tęsknie do owych czasów.
Tej pogodnej spoistości, która łączy rodzinę Dubieńskich, nie należy nazywać samochwalstwem; jest to raczej rozrzewnienie, taki skurcz przyjemny, nieodłączny od zupełnych zadowoleń sumienia. Można sobie przyznać, nawet głośno, zalety bijące w oczy. Jest to sprawiedliwość, stosowana do siebie samych.
Że zaś ta sprawiedliwość umie nietylko chwalić, lecz i karcić, dowodem jest surowy sąd Dubieńskioh o ludziach obcych, nie dość zbliżonych do ich ideału cnoty, a nawet, w ostateczności, i o własnych odroślach. Jedna bowiem odrośl: syn najmłodszy, Jerzy, nie odpowiada wysokim rodzinnym tradycyom. Fizycznie nawet odrodził się od pnia genealogicznego, wdał się w matkę, czarnowłosą i czarnooką, której zasługa jako »mater Dubiensciorum« przyćmiona była nieco przez romantyczny i niepodległy charakter.
— Matka wasza miała w sobie coś buntowniczego. Piękna jej dusza nie doszła na ziemi do naszej starej prawdy.
Takie mgliste zwierzenie uczynił pan Maciej dzieciom, gdy uznał je za dojrzałe.
Jerzy więc ma tęskne, czarne oczy matki, jej twarz regularną, wrażliwą; piękny jest, prawda, ale zato mniej rasowy, bo mniej podobny do Dubieńskioh. Przytem ma