Strona:Józef Weyssenhoff - Syn Marnotrawny (1905).djvu/450

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   442   —

— A ja nie pamiętam dobrze twojej wizyty. Przyjechałam z klasztoru na wakacye i dostałam... poczekaj... broszkę ze szmaragdem. Czy to było wtedy?
— Tego nie wiem.
— A teraz w Chojnogórze, chcesz wiedzieć, co mi się w tobie odrazu podobało?
— O, powiedz, Stelli, powiedz!
— Sposób noszenia surduta. Nosisz go, jak d’Anjorrant.
Jerzy stwierdził bystrość oka swej narzeczonej, gdyż naśladował sposób ubierania się margrabiego, ale oświadczenie niezupełnie go zadowoliło.
— To są drobnostki, Stelli. Pragnąłbym cię zająć bardziej moją... istotą wewnętrzną.
— To na później.
Chociaż ten ułamek rozmowy nie był sam przez się poetyczny, mnóstwo było poezyi dokoła: na polach złotych, na łąkach zielonych i w sercach obojga młodych. Słowa bowiem są czasem nieodpowiednie do nastroju, czasem znowu bywają zdradliwe, jak dzieci źle wychowane, i wyrywają się niepotrzebnie.
Znowu górowała w rozmowie nuta podniosła:
— A jeżeli będziemy zimowali w Paryżu. musimy koniecznie mieć swoją lożę w operze. Ty nie możesz żyć bez muzyki, Stelli. Będziemy też urządzali posłuchania muzyczne u siebie.