Strona:Józef Weyssenhoff - Syn Marnotrawny (1905).djvu/370

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   362   —

Romualda zaczynała żywo zajmować rozmowa.
— Więc myślisz, że Jerzy z panią de Sertonville doszedł do... ostateczności?
Błysnął krótkim, zmysłowym uśmiechem i poruszył nosem, który miał wyrazisty, a Terenia pomyślała, czy nie byłoby pożytecznie, aby i brat-ordynat uszczknął, choć przelotnie, jaki «kwiat grzechu». Stałby się z pewnością wyrozumialszym, bardziej sprzymierzonym z rodzeństwem, mniej urzędowym w stosowaniu groźnych przepisów ojca... Odpowiedziała wesoło:
— Wątpić nie mogę, że tak było. Pani Fernanda, choć ją tutaj wszyscy przyjmują, nie zdaje mi się bardzo surową co do zasad. Nie rzucajmy zresztę kamieniem na nikogo, zwłaszcza w Nizzy. Tutaj sam klimat jest już łagodzącą okolicznością.
— No, no, Tereniu... Nie poznaję cię.
— Och, mówię tylko dla mężczyzn. Wracając do Jerzego, stosunek ten trwał zapewne około miesiąca. Nie mogę ci opisać, ile sił i godziwych wybiegów użyłam, aby wyrwać Jerzego z więzów, w których się szamotał. Naturę ma zdrową, naszą, ale pokusy silne, bo go kobiety... poprostu adorują. Zdołałam nareszcie wywieźć go do Rzymu. Atmosfera tego świętego miasta...
— To już wiem... o tem pisałaś do Chojnogóry.
— Właśnie. Uciekł mi z Rzymu, powołany zapewne przez swe urojone obowiązki względem