Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Syn Marnotrawny (1905).djvu/185

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   177   —

dził już stada ciekawych z kościołów i muzeów, stojących na tej dziwnej połaci ziemi, obramowanej od południa poszczerbionym prastarym murem i rzadkiemi ponad nim piniami. Od kościoła Santa Croce in Gerusaleme do bazyliki św. Jana, na przestrzeni pół kilometra, wiatr jakiś przedwieczny wymiótł ziemię płową i powietrze dziwnie puste.
Podróżni skierowali się od bramy miejskiej na lewo, ku bazylice, na której ogromni święci stali w łunie pozachodniej; przejechali między kościołem a wielką budową Scala santa i mieli teraz po lewej stronie część Lateranu najpiękniejszą z bocznym kolumnowym przedsionkiem bazyliki i chrzcielnicą Konstantyna Wielkiego. Zdawało się, że szaro-żółte ogromy gmachu, zrobione niby ze zgęszczonego zmierzchu i bladej zorzy, roztopią się i znikną razem z dniem umierającym.
Sen rozbudzony, który jest zapomnieniem bieżącego życia, a wzlotem do płynącej ponad drobnemi umieraniami wieczności, sen wszechbytowy ogarnął milczących dwoje ludzi, w drodze powrotnej do Rzymu.
Zegary wieżowe poczęły dzwonić uroczyście po siedm razy. Wielkie głosy poważne, i mniejsze, jękliwe, przeciągnęły harmonijnie, wysoko nad miastem, jak ciężki lot spiżowych ptaków.
— Bije wieczności godzina — rzekł cicho Fabiusz.
Wjechali wkrótce w ludne ulice, gdzie zgiełk