Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Syn Marnotrawny (1905).djvu/163

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   155   —

się, względnie zadowolona z tego przynajmniej odkrycia:
— Widzisz, Jurku, temu trzebaby przeszkodzić.
— Mogę ją o to poprosić. Jesteśmy dość zażyli z sobą. Powiem poprostu, że mój szwagier nie ma pieniędzy, i nie trzeba go wciągać do gry.
— Delikatnie tylko. Powiedz, żeśmy bogaci, ale ojciec...
— Wszystko jedno. Fernanda może grać sama, albo z kim zechce; każdy chętnie się zgodzi.
— Będzie to dobry uczynek z twej strony. A inaczej... tak w życiu, w zabawach... czy pani de Sertonville nie pociąga za sobą wydatków?
— Ja nigdy o tem nie słyszałem. Może Władzio?... nie wiem...
— Ty jesteś bardzo piękny, Jerzy.
— Moja Tereniu! Znowu się nie rozumiemy. Władzio nigdy nie widział nawet rozpuszczonych włosów Fernandy.
Księżna spojrzała badawczo na brata i popadła w rozmaite wątpliwości.
— Jednakże...
— Tak, tak. Władzio sobie wyobraża, że wywarł na nią silne wrażenie. Trzyma się jej, gada z nią; ona go nazywa mon dogue, on ją czasem po imieniu, ale to wszystko są zaloty bez przyszłości. Zresztą, może Władzio nadto szanuje swoje gniazdo, aby się posunąć...
Temu już księżna Teresa stanowczo nie uwie-