Strona:Józef Weyssenhoff - Syn Marnotrawny (1905).djvu/122

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   114   —

warzystwa chorej pani Granowskiej, Jerzy spotkał się z Fernandą późnym wieczorem w Monte Carlo, w ubocznem małem mieszkaniu, które już nieraz służyło im za kryjówkę.
Rozstał się z nią o świcie i wyszedł na pusty plac przed Kasynem. Świeżość poranka rozrzedzała ciężkie zapachy roślin, jak kiedy powiew ze dworu wejdzie do sypialni kobiecej. Światło zupełnie białe rozkładało się po górach odartych z błękitu, twardziej zarysowanych, po domach czysto umytych przez jutrzenkę, po surowej zieleni drzew, po skałach żółto-rdzawych, po morzu gładkiem jak polerowana cyna.
Dom gry, dziwaczny i pstrokaty, wydał się Jerzemu wytworniejszym w tej czystości, prawie greckiej, powietrza. Wschód zarumienił się nagle, błysły po morzu różowe smugi, różowy dreszcz przebudzenia pobiegł po białych willach, i pierwszy promień ognisty spoczął na szczytach Kasyna. Ta korona złota, w nowym tryumfie dnia, przykula oczy Jerzego i wydała mu się symboliczną.
Przeskoczył myślą do analogii nieprzewidzianej: przypomniał dawne poranki wiosenne w Chojnogórze, łąki srebrne od rosy i siebie samego, wychodzącego ze strzelbą na kaczki. Przypomniał dawną świeżość swej własnej duszy, zaginioną, niepowrotnie.
I poczuł nieokreślony żal do kraju, który go otaczał, do życia, które pędził, do kobiety, z któ-