Strona:Józef Weyssenhoff - Syn Marnotrawny (1905).djvu/121

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   113   —

— Doprawdy?! — odparł d’Anjorrant ironicznie: — pani de Sertonville zaczyna mieć stosunki bardzo rozgałęzione.
O tym przedmiocie nie powiedzieli już ani słowa. Zeszli się bowiem na inną rozmowę. Rubenson oznajmił margrabiemu, że operacya giełdowa, którą dla niego przeprowadzał, może się udać nadspodziewanie pomyślnie. Rozstrzygającej o tem wiadomości oczekuje w tych dniach, może właśnie w dniu przeznaczonym na morską wyprawę.
Jacht d’Anjorrant’a był zatem ciągle celem westchnień i zabiegów; wzmianki o nadchodzącej zabawie zabierały dużo miejsca nawet w rozmowach, nie mających napozór nic z tem wspólnego.
Tymczasem pod gorącem słońcem tutejszem ogromne kwiaty wytryskały z agaw przez jedną noc, jakby zaklęte przez fakira; inne więdły, spalone; owoce dojrzewały lub schły w oka mgnieniu w pożarze słonecznym. Tak samo zakwitały i więdły uczucia, namiętności, a nawet ściśle do nich dopasowane filozofie. Najgwałtowniejsze przewroty zauważyć było można w sposobie życia Jerzego Dubieńskiego. Od kilku dni stał się cichym, zamyślonym i nie bywał w gwarnych towarzystwach; natura poety brała widać górę nad innymi instynktami.
Tego samego dnia, kiedy pani de Sertonville nie pojechała do Monte Carlo, aby dotrzymać to-