Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Syn Marnotrawny (1905).djvu/102

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   94   —

stawszy instrukcyę, jak ma być przystrojony pokład, żegnała się z towarzystwem, zasypując je kwiecistemi słowami, z tą ładną szczebiotliwością Francuzek, której tylko brak treści, aby się stała wymowną. Mężczyźni podali jej rękę, za przykładem margrabiego. Panie łaskawie skinęły głowami.
Na lądzie, trochę opodal od gromady, przyglądającej się jachtowi, dwoje ludzi czyniło to samo: przyglądało się. Ale strojna postać kobieca była zbyt ładna, aby ujść uwagi znawców.
— Patrzcie, jaka pyszna kobietka na brzegu! odezwał się żywo d’Anjorrant.
Wszyscy zwrócili oczy na nieznajomą, a najciekawiej spojrzały na nią panie.
— Malowana! — rzekła margrabina.
— Która to? — szukała księżna Kobryńska przez lornetkę ta na boku? Nic szczególnego.
Effet de voilette — dodała pani de Nielles.
Dubieński najprzód poznał mężczyznę po jego głębokiem, daleko działającem spojrzeniu; niebawem obok Fabiusza poznał panią Oleską.
— To znajomi, Polacy.
— Prawda! — zawołał Kobryński — piękna pani Oleska i nieodstępny Fabiusz.
Bigrement jolie! — syknął d’Anjorrant przez zęby.
Amerykanka, Polka i Francuzka zgodziły się bez namysłu, instynktownie, na krytykę kobiety