Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Sprawa Dołęgi.djvu/344

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   338   —

— Ojcze, patrz, co oni zdziałali krajowi swemu na pożytek — a ja nic? nic? — Czy nic nie mogę dla tego kraju? Jeżeli umrę, jak tam mówili na dole, nie pozostanież nic po mnie? Ojcze, co mam czynić?
Odpowiedź poczuł niby tchnienie siły w piersi:
— Kochaj, a kochając czyń, co umiesz.
Z bardzo wysokiego stanowiska, na którem odnalazł przewodnika, Jan rozglądał się szeroko na cztery strony świata. Był w Warze, czuł około siebie Zbarazkich i ich krewnych i wielu innych ludzi możnych, z sobą sprzymierzonych. Ale okolica zamku rosła do nieskończoności.
Trakt Warski był tylko drobną podwójną linią, lasy Waru tworzyły ciemną plamkę na tym ogromnym kraju, który roztaczał się w porannem słońcu wszędzie, gdzie okiem sięgnąć Błękitniały na nim rzeki kapryśnymi skręty: większe, jak arterye, z cieńszymi dopływami, niby żyłkami pomocniczemu Ciemno barwiły się lasy, zieleniały łąki błotniste i suche, odznaczając się barw ą jaśniejszą. Szarzały długie wsie, a nad miastami wznosiły się ratuszowe i kościelne wieżyce. Na bladem tle pól — drogi kręte, kapryśne, jak rzeki; przy nich, na rozstajach, przy mostkach — krzyże. A tam daleko na samym widnokręgu, smuga stalowego światła — to morze. Tkwią na niem pochyone trójmasztowe okręty, jak na starych mapach.
— Jestem bardzo wysoko, dlatego to tak wygląda. Jak wybornie widzę, jak obejmuję całe pole