Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Sprawa Dołęgi.djvu/155

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   149   —

Halszko. Powtarzasz po tej... ekscentrycznej Izie, albo nawet po mamie, która ma dawne idee.
— Ja mam te same. Nie możesz się z nią żenić. Zresztą — wiesz co?... zróbmy taki układ: ja nie wyjdę za Reckheima, a ty...
— Ładna zamiana! O swego Reckheima dbasz ogromnie — dałaś tego dowody. Ja co innego ci zaproponuję.
— No co? co? mów prędko, co takiego.
Andrzej przeniknął siostrę wzrokiem, pod którym ta się zarumieniła.
— Ja wyrzeknę się panny Helle, a ty kogo innego.. nie Reckheima... Ty także dobra sobie jesteś: zawracasz wszystkim głowy, a bratu nie pozwalasz.
Halszka uśmiechnęła się mniej wesoło:
— Nie, wszystkim nie zawróciłam w głowie.
Zaczęła patrzeć przez okno, zerkając z ukosa na brata, którego już gniew wszelki opuścił, a bawił go śliczny profil siostry i główka, wychylona tęsknie ku migającym przy pociągu drzewom. Po kilku spojrzeniach i pół-uśmiechach Halszka doszła do wniosku, że nie potrzebne dalsze porozumienie i zapytała gorąco, ciszej, z niepokojem w oczach:
— A czy on przyjedzie?
— Mówił, że przyjedzie. Musi przecie skończyć roboty w łąkach.
— Teraz ci mówił?