Strona:Józef Weyssenhoff - Soból i panna.djvu/62

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   53   —

sięć lat. Na tamtym krańcu błotnistym spotkał niegdyś, spudłował, lecz przecie widział na własne oczy wydrę, przemykającą mokrym rowem do jeziora. Spojrzała na niego, uroczyła go swym wzrokiem przemyślnym, swem oślizgłem ciałem ogromnej pijawki. Śniła mu się po nocach zawsze niedościgła, ani ręką, ani strzałem.

W tej Burbule włóczył się czasem po wiecznie rosistej, bujnie na rdzawym torfie zatrawionej ziemi, i nie myślał o polowaniu, lecz wynajdywał nienazwane pokrewieństwa między człowiekiem a resztą przyrody, powstawanie uczuć z zapachów, uczuć ze szmerów — — uczył się fonetyki porozumień ze zwierzem, z lasem, z wiatrem — — Może nie myślał, — jeżeli myślą jest już sąd sformułowany i prawo odkryte — ale wchłaniał te fale ostrych, bezpośrednich doświadczeń, które zgęszczają się później w wypowiedziane myśli. W rozmowie z pachnącym gąszczem olszowym stawał się poetą; gdy wychodził z niego na kraj uśmiechnięty słońcem, niósł jeszcze w oczach, w uszach i w nozdrzach pełno tajemnic lasu. Wietrzały potem, ale osadzało się z nich coś na dnie duszy.
Mokry gaj olszowy wspinał się dalej na grunt wyższy i mieszał się z leszczyną. Zaleciało znowu odmiennem, świeżem bardzo wspomnieniem — wionął niby zapach pierwszego pocałunku Warszulki.