Jadąc bryczką z Jużynt do stacyi kolei, 1-go września, Michał Rajecki składał wiersze na pożegnanie letnich wakacyi. Wiązane wyrazy, nabrzmiałe wrażeniem bezpośredniem, sprawiały mu rzewne ukojenie. Żałował kraju i ludzi, których opuszczał, a jednak znajdował rozkosz i w samem ich żegnaniu, bo młody nie boi się żegnać dobrych dni, pewien, że powrócą takie same, lub lepsze jeszcze. Źródło rozkoszy jest w nas i zwie się młodością. Nie miał więc Michał wrażenia, że coś umiera w nim i około niego, lecz że coś tylko usypia na rychłe, odświeżone przebudzenie.
I cieszył się właśnie, że dzień jest jeden z najpiękniejszych tego początku jesieni. Mijał miejsca zabaw i wzruszeń, jakby odwracał karty oryginalnego pamiętnika, rozłożonego na rodzinnej ziemi.
Gdy zjechał z pagórka, na którym stał dwór, zasłonił mu widok dworu, parku i jeziora gaj olszowy, zwany Burbułą, świeży jeszcze, gdyż czarna olcha długo nie żółknie, rudzieje dopiero od mrozów. Obecnie pysznił się gaj całą jeszcze męską urodą. Lakierowane, ciemne liście leżały ciężką masą nad niewidzialnymi prawie pniami, nad wilgotnym mrokiem podcieni; linia wierzchołków zalewała falistym kirem srebrną siność nieba. Niebo wybladłe było, jak twarz kobieca zatęskniona, obiecująca rozkosz daleką.
W tych gąszczach Burbuły, przyległych do parku, strzelał Michał pierwsze drozdy i szpaki, z jakiejś pierwotnej guldynki, temu już dzie-