Strona:Józef Weyssenhoff - Soból i panna.djvu/31

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   24   —

poznawał już owej nory pełnej obietnic i muszki na końcu lufy nie dostrzegał pod mrokiem, padającym słupem na miejsce jego zasadzki.
Wtem zadudniało, jakby kto drzwi otwierał od piwnicy. Nad tą samą norą ukazał się łeb, widoczny jednak wyraźnie, a po chwili za cienką stosunkowo szyją, niby długi, wypchany wór — cielsko borsuka wychynęło z pod ziemi. Stanął na wzgórzu, otrząsnął się z piasku rozgłośnie i, chwytając w chrapy świeżą woń nocnego żerowiska, pomyślał rozkosznie:
— Gdzie też dziś pójdę na kolacyę?...
Tyle tylko żył. Błysnął i zagrzmiał strzał Michała. Borsuk wyskoczył w górę, jak potworna piłka, uderzona obuszkiem, raz — — drugi raz cisnął się do góry krzywo jakoś i runął ze wzgórza w krzaki.
— W głowę dostał — — czy gotów? — — Na komorę teraz!
Jak pierwej mierzył przypuszczalnie w głowę, tak teraz Michał wyliczył instynktem przednią łopatkę i posłał za borsukiem drugi strzał w gęstą, ruchomą ciemnię.

Coś jeszcze załomotało — i cisza.
— Jest! jest! leży! — krzyknął głośno rozszalały z radości strzelec, ogłaszając swój tryumf lasowi, milczącemu ze zgrozy, i zapewne rodzinie zmarłego, drżącej ze strachu pod ziemią.
Rzucił się do swego łupu, potknął się w ciemności o korzeń drzewa, prawie stoczył się ze wzgórza za borsukiem, dojrzał go leżącego bez ruchu, namacał, posiadł.
Trzeszczały teraz na drodze chrósty pod szybkimi krokami: Stanisław stanął niebawem przy Michale.