Strona:Józef Weyssenhoff - Soból i panna.djvu/27

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.




II.
WIECZORYNKA.

Może już czas do lasu? Słońce zachodzi.
— Poczekaj, pośpiejem, kiedy słońce zniknie za pagórkiem. Nory o pięćset kroków stąd, na samym brzegu lasu.
Młodszy Michał wyrywał się na niepowszednią zabawę podpatrzenia borsuka, wychodzącego z nory na żer nocny. Starszy, Stanisław, zdawał się władcą tajemniczego państwa, tworów leśnych i polnych, które, choć ukryte w trawach, zaroślach, a nawet w ziemi, meldowały się widać raportami swemu panu i pogromcy. Albo przez szpiegi miał Stanisław powiadomienia? Dość, że obiecał na dzisiaj borsuka, niezawodnie.
Tymczasem siedzieli myśliwi śród różowego od zachodnich promieni ściernia, na wielkim głazie, wrośniętym w szczyt wzgórza w miejscu odwiecznem, skąd ludzie nie chcieli zabierać kamienia, ani go prochami rozsadzać, bo służył za ławę do odpoczynku i za belweder. Chcesz pola stąd obejrzeć — złocą się i zielenią, dymią mgłą na milę i dalej. Chcesz się w gaj wpatrzyć? — Stoi jak rozpięty szpaler wirydarzowy, utkany z kilku zieleni, przetykany już złotem w tej porze, na brzozie, na dębie, na osinie.
Pali się jeszcze w powietrzu namiętność lata, ale snuje się już i tęsknota jesieni. Michał powróci wkrótce do miasta; kończą się ferye uniwersyteckie. A dobrze było w tym roku na wsi kowieńskiej, lepiej może nawet, niż lat ubiegłych... Zwierzyny huk, pogoda piękna i ta Warszulka... Jak nimfa, ustrojona przez wyobraźnię w wyśnione tęcze,