Strona:Józef Weyssenhoff - Soból i panna.djvu/187

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

lej przez mszar, oddalając się ukośnie od myśliwych, jakby na pokaz potężnego kłusa, z którym żaden kłus konia — rysaka się nie zrówna.

Talmont powrócił do Rajeckiego na miejsce bardziej odsłonięte.
— Ot awantura! — wołał gorączkowo — żebym ja psa pilnował, kiedy dochodził, łoś byłby nasz.
— Może on dostał którą kulę? — rzekł Michał bez przekonania.
— Nie dostał — odrzekł pan Benedykt markotnie — jeśliby dostał, zaraz w galop wpadłby. Taka już jego natura. — — I jakże tu jego zwalić było? kroków trzysta!
— To dlaczego pan strzelał?
— Tak, dla honoru, takiego tuza nie wypadało puścić bez strzału.
Na przestrzeni równej i nizko porośniętej łoś, choć sunął bardzo szybko, nie przepadł z oczu. Znikły tylko krzyżowe błyski jego nóg ścigłych, szedł niby wpław przez ogromne morze mszaru, w ostatnim uśmiechu słońca, rudo migający przez powszechną rudość — już mglisty — różowy — zamleczony opalami — —
— Ot kiedy sunie bestya taka! — zachwycał się pan Benedykt — pudów piętnaście, a na łbie samym ze dwa pudy w łopatach! A obaczysz pan, jak tam lekko iść, gdzie on sobie pomyka, niby wiewiórka! Stąpi człowiek tylko nieuważnie na ten kożuch, po pachy w ziemię pój-