Strona:Józef Weyssenhoff - Soból i panna.djvu/13

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   7   —

— To nie daj ty Boże! — dokończył Stanisław ze śmiechem.
— Właśnie. I nie mogę zbyt często jej widywać, muszę udawać obojętność.
— A to czemu?
— Bo widzisz, zapomniałem ci powiedzieć, że mężatka.
— Mąż stary? nie dba o nią?
— Ale gdzie tam! trzydzieści lat i zazdrosny.
— To ja tobie dam radę, Misiutek: puść ty ją w trąbę!
— Łatwo powiedzieć!
— Łatwo i zrobić. — Zawsze sprawa z mężem — hadka. Jego trzeba kochać i jemu żonę zabierać. A i wiedzieć, że oni z sobą... dziękuję — nie dla mnie.
— Mogę ją rozwieść — rzekł Michał zapalczywie.
— I nie wiesz nawet — i nie prosiłeś jeszcze —
— Naturalnie, jeżeli ona się zgodzi. Bo widzisz, Stachu, ja bez tej kobiety żyć nie mogę.
Starszy przyjaciel spojrzał teraz uważnie na młodszego i przekonał się, że Michał nie kłamie, tylko, nie umiejąc określić swego uczucia, używa zasłyszanych formuł.
— Jakże ty bez niej żyjesz, Miś, kiedy ona daleko stąd?
— Tak nie można rozumować — odrzekł Michał z nadąsaniem i pomyślał, że Stach nic się nie zna na subtelnościach uczucia.
Szli dobre pół wiorsty, milcząc, ale bez urazy; poprostu nie udała im się rozmowa, więc milczeli.
Droga zbliżała się ku równinie mokrej, zakrzaczonej, leżącej pozornie na poziomie jeziora, które, daleko za nią, łowiło już blaski słoneczne, przetapiając je na stal i srebro. Myśliwi zeszli znowu na łąkę, ku haszczom, ziejącym wonią pomieszaną drzew, ziół, dzikich jagód. Oba psy dążyły do zarośli ze skupioną uwagą, czując w nich obfitość łupu.
— Lekko, Fox! — napominał Stanisław zawsze zbyt zapalczywego wyżła.
Razem, strzelcy i psy, zapuścili się w obszary splątanej łozy, chudej brzeziny, krzewów różnych karłowatych i zielsk wyrastających często ponad krzewy. Pod chodakami uginał się mech blady, gąbkowaty, upstrzony czerwoną żórawiną i czarną »pijanicą«, sączący wodę pod naciskiem stopy. Dur zawrotny ogarniał mózgi myśliwych.
Hetka stanęła pierwsza, jak w śpiż zamieniona. W całym jej ruchu,