Strona:Józef Weyssenhoff - Soból i panna.djvu/100

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.




VII.
BUKIETY.

Na zakończenie noworocznych polowań u książąt S*** dzień był słoneczny, ciepły i radosny taki, że śniła się już wiosna w parku pałacowym, wielkim gaju, pokreślonym żwirowanemi drogami pośród naturalnych porostów i sztucznych sadzeń, który sprawiał w niektórych częściach złudzenie głębokiego lasu, w innych był bogatą ramą i perspektywą dla jasnych murów pałacu, oficyn, oranżeryi, różnych atynencyi mieszkalnych, przebłyskujących daleko przez obnażone z liści drzewa.
Odwilż trwała parę dni, więc w parku zaledwie w dołkach, w głębszych cieniach dostrzedz było można bryły śniegu, niby łomy marmuru wyszczerzone z ziemi. Ubite na cegle drogi były suche prawie, jak posadzka; gęste kobierce barwinku w podcieniach, strzyżone ligustrum w żywopłotach przydrożnych stroiły park w wesołą zieleń, a niektóre dęby z zachowanym na zimę liściem łowiły jasne słońce na swe pióropusze krwawe i złote. Taka radość płynęła przez powietrze, że ptaki śpiewały wiosenne swe pieśni, a nawet tu i ówdzie zbudziły się muszki niebaczne, brzękiem sławiąc rozkosz życia aż do śmiertelnego wieczoru.
Do tego salonu pod niebem wysypało się liczne towarzystwo z pałacu, po śniadaniu, mężczyźni i kobiety, wszyscy wypoczęci, rozmowni, lekko ubrani. Po trudach leśnych, podróżach, zasadzkach i obowiązują-