Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Puszcza.djvu/85

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

rakteryzowana w cudzym liście, wydała mu się nieszczerą, nietylko nieobliczalną z dnia na dzień — jak o tem wiedział już dawno — ale nieszczerą w słowach i przybieranych pozorach, naprzykład w tej “żałobie.”
— Niech go dyabli z jego informacyami i całą misyą! — wyładował Edward swą niechęć na Kamila.
I usiadł przy otwartem oknie, w miejscu już zwyczajnem, którego jeszcze nie nazywał ulubionem, ale chętnie do niego powracał. Była stąd luka widoku na Ptycz i na ciągnące się za nią mokre łąki. Maj poubierał już drzewa, a łąkę przetkał bogato złocistym kaczeńcem. Cisza była zupełna; stalowa rzeka leżała bez ruchu na jaskrawej płaszczyźnie, jak szabla na zielono — złotej makacie. Pogodne, lecz blade niebo majaczyło mgiełkami, zawiązującemi się tu i ówdzie w obłoki. Brzęczało może parę pszczół w pobliżu, może tylko cisza dzwoniła w uszach.
Edward pił przez dobry kwadrans powietrze, nasycone ruchem kosmicznym wzrostu nowej wiosny; pił i leczył chciwie płuca, naddarte nerwowym kaszlem, duszę rozkołataną nadużyciem niebezpiecznych wrażeń.
Niegłośna rozmowa wynikła w pobliżu i doszła do uszu Edwarda, nabierając wartości zgiełku; w porze porannej głos ludzki między tem oknem, a Ptyczą był niezwykły, to też Kotowicz pomyślał, że coś się stało Przysłuchał się — rozmawiało dwoje włościan białoruskich — ale nie dosłyszał treści. Po chwili zobaczył Halimona, rybaka, zdążającego do swojej sieci, rozpiętej na kołkach przy rzece.
— A co tam, Halimon?