Strona:Józef Weyssenhoff - Puszcza.djvu/5

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
1.

Wezbrana Ptycz lała się szeroko między leśnymi brzegami; snuła się płynną tkaniną, dzierganą z pasm i węzłów, przez kraj dziko zarośnięty, bez widoku na pola uprawne, ani na ludzkie siedziby. Woda lodowata, świeżo ze śniegów topiona, dyszała zimnym oparem. Las nagi jeszcze, okazywał bez osłon mietliste powikłania sosny, olchy i łozy, suto podlane wodą, w której mokły liczne zawały. Przez gęstwinę szarą świeciły jasne pnie brzozowe, tryskające tłumnie z kęp nawodnionych i wszechlas osnuty był mgłą zielonawą, zapowiedzią pory wesołej, a z brzegów rzeki i z pokrewnych jej łęgów leśnych budziła się już blada ruń wodna. Ptaki rozmaite ćwierkały, bąkały i gwizdały po bezmiarach pełnych nadziei.
Aliści ku szczebiotom ptasim zbliżała się, głusząc je, pieśń większa, jęcząca akordem przewlekłym, jak zespół dud organowych. Na zakręcie rzeki ukazało się szerokie czoło ogromnego wodnego płazu o podłużnych, rudych łuskach; na łbie mu stanął pogromca w krótkim kożuchu, w siwej czapie; ciemna jego postać sunęła po wodzie bez ruchu, tryumfalnie. Za dowódcą uwijało się kilku pomocników, odpychając długimi drągami boki sosnowego węża od mielizn przybrzeżnych. Suną tratwy! Niby to niesie je sama rzeka, jednak ludzie muszą pilne dawać baczenie na prąd ujarzmiony. Zaskrzypiały wiązadła tratw na kolanie, wlały się posłu-