Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Puszcza.djvu/48

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
V.

Kotowicz miał zwyczaj kłaść się do łóżka dopiero po północy, nie trudno mu było zatem doczekać się godziny umówionej na wyjazd z Morozem. Nie przestraszała go też wcale perspektywa spędzenia na wózku jednej nocy — ileż ich spędził przy zabawach dużo bardziej wyczerpujących!
Gdy wybiła północ, wstał od biurka i zawołał służącego Karola, który podał mu z gracyą ubranie do sportów zimowych i żółte trzewiki. Skoro tylko ubrał się Edward, w przyległym pokoju ukazał się Moroz.
Nie można było odrazu określić, co się zmieniło w powierzchowności starego strzelca. Jeszcze bardziej szary, niż zazwyczaj, był przecie przepasany w biodrach, smuklejszy, prostszy w karku, stanowczo młodszy. Ze szpar ocznych błyskała mu dzika radość, ochota leśna. Skłonił się i rzekł:
— Pora już wielmożnemu panu ubierać się.
Kotowicz spojrzał zdziwiony na Moroza, potem po sobie:
— Jestem przecie ubrany. — —
— Nie — zaprzeczył Moroz bez wahania — w domu, jak wola pańska, ale do lasu, na głuszca, tak nie można. Nie doskoczysz panoczek — on czujny, jak jastrząb.
— Więc jakże mam się ubrać? — zapytał Edward, poddając się oczywistej wyższości strzelca w tej materyi.