Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Puszcza.djvu/220

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Żywe piekło ich u nas, na Dzierczy! ot ja wczoraj wielkiego rogala zwabił aż do ręki — choć ty na jego oklep siadaj. Dostaniem my jego, a nie — tak drugich, ile chcąc.
— Strzelał go wasz pan?
— Nie; sam ja wabił, żeby popróbować. Pana w domu niema, ale on... nadjedzie — odrzekł Moroz z mniejszą fantazyą.
— Nadjedzie? — do lasu? — zapytała Renia z lekkim trylem w głosie.
— Może i do lasu... a to on, kiedy zapadł w Osowie, tak i siedzi trzy tygodnie — skrzywił się stary i machnął ręką — tylko co łosie z rykiem nie poczekają; pora ich przyszła, a pora krótka. Pojedziem my z panieneczką, łosia ubijem, poślem rogi do Osowy, a pan kiedy obaczy, do domu podbieży.
Oczy Oleszanki przygasły. Spodziewała się, że droga na Dzierczę zaprowadzi ją — prosto, czy krzywo, ale dzisiaj — do spotkania z Edwardem; tymczasem wieści były oziębiające. Zamyśliła się, poczem rzekła dosyć smutno:
— Trzebaby wiedzieć, czy pan Kotowicz pozwala?
Mroz rozśmiał się satyrycznie, choć przyjaźnie.
— A to panieneczka przeszłego roku u nas dwa głuszce, “kabana” i łosia ubiła i nie pytała? Tak “za cóż ciapier” pytać?
— Co innego — odrzekła Renia nieco skonfundowana dokładnem wyliczeniem swych tryumfów, czy grzechów — przeszłego roku nie było pana w Turowiczach... a nawet to, co zabiłam, było blizko granicy, prawie wspólnie. Teraz co innego.
— „Jonże“, nasz pan, prosi — perswadował wyga — “jonże kazau”: daj Moroz pannie Hreni