Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Puszcza.djvu/207

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

śmielej kłusa. Gościniec przechodził dalej przez dwie wiorsty lasu i podobny był wówczas do głębokiego jaru między czarnemi skałami. Jechało się jednak coraz pewniej, konie rozgrzały się i sunęły szybciej.
Kotowicz był dobrym jeźdźcem i na wielu już koniach siedział; znał to zwierzę człowiekowi usłużne, ale dumne i buntownicze; czasem rycerskie i ambitne, czasem znowu bezmyślnie płoche, niedowierzające własnemu cieniowi, jakby przesądne; rzadko człowiekowi szczerze przyjazne, ale wtedy już zrastające się z nim w jeden organizm, czułe na każdy ruch, nawet na moralne usposobienie jeźdźca. Filut od pierwszej przejażdżki wydał się Edwardowi koniem przyjaznym. Szedł nadzwyczaj czujnie z nastawionemi uszami, zwalniał biegu w miejscach ciemniejszych, wypływał z dziarskiem parsknięciem na cień rzadszy, jakby ogłaszając, że poznaje przy drodze widziane już przedmioty. Zupełnie jak Edward, który zapadał chwilami w niewiadomość gruntu i okolicy, potem znów cieszył się, poznając to wielką sosnę przy drodze, to mostek na ruczaju, to znowu stwierdzając powonieniem, że mija chaty smolarzy, śpiące w ciemności niedaleko od gościńca.
Tak było, póki jechał szerokim traktem i swojemi włościami, które już poznał w ciągu objazdów. Ale na dziewiątej wiorście trzeba było skręcić z gościńca na lewo, na drogę polną, dużo węższą i krętą, jak łożysko strumienia. Gdyby Turmowicz nie wstrzymał konia i nie wskazał bocznej drogi, możeby Kotowicz ją minął. I Filut po raz pierwszy się zagapił; skręcając w lewo zbyt spiesznie, natknął się na jakąś przeszkodę tak blizką, że ją musiał skokiem przesadzić. — Edward nie zrozumiał