Strona:Józef Weyssenhoff - Puszcza.djvu/206

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Szczekanie psów obowiązkowe, nie napastnicze, lecz służbiste, ogłosiło, że konie podano przed ganek. Zanim wyszedł z domu, Edward chciał okazać Morozowi, że ocenia troskliwość, odbitą w oczach starego sługi — już przyjaciela — wyciągnął do niego rękę.
— Do widzenia, Moroz — rzekł miękko.
— Boh spasaj panoczka! — odrzekł stary i chwyciwszy oburącz dłoń Edwarda, przycisnął ją mocno do ust.
A Kotowicz pocałował strzelca w głowę czysto wystrzyżoną, kryjącą pod falistą czaszką uczciwe przebiegi.
Gdy już Edward dosiadł konia, skarogniadego Filuta, a Turmowicz kasztanowatej Lalki, Moroz dawał instrukcyę Turmowiczowi:
— Ty, Antoluk, nie prowadź pana po małej drodze do Oresy, tylko po wielkiej. A gdzie nie wiedajesz, puść konia. Ty nie głupi, a wszystko koń od ciebie mądrzejszy.
— Dobre — odrzekł Turmowicz.
Pojechali. Zrazu Kotowicz sądził, że nie widzi drogi z powodu bezpośredniego przejścia od światła do ciemności, ale gdy pchnął konia do kłusa, zauważył, że koń stąpa jakby miał nogi związane, osadzając się ostrożnie na zadzie. Wiedział zaś z doświadczenia, że Filut ma zwykle kłusa posuwistego i że dobrze idzie w cuglu. Noc była rzeczywiście bardzo ciemna; nawet koń trudno się W niej oryentował.
Ale z początku jechało się wielkim pocztowym traktem między brzozami, które po dłuższym wpatrywaniu się widać było po obu bokach, jak nikłą kolumnadę, na której wysoko wisiał strop lekko szumiący. Konie, jeden obok drugiego, poszły