Strona:Józef Weyssenhoff - Puszcza.djvu/204

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

szedłby w tłum najkrzykliwszy. Ale tutaj głusza, dal — i noc zapadła. O spaniu mowy niema. Trzeba zaraz, choćby dla zdrowia, gdzieś pojechać.
Przypomniał sobie dwa konie wierzchowe, które kupił od Sasa w przewidywaniu przejażdżek z Teo. Próbował ich jeszcze tymi dniami — były dobre. Dosiąśćby tego, którego dla siebie przeznaczał, a na drugiego wsadzić Turmowicza, młodego leśnika, który ma talent do konia, jak to już uprzednio zauważył Edward. Turmowicz był dzisiaj we dworze i ma jeszcze tę właściwość, na dzisiaj cenną, że nie odzywa się ani słowem, póki go nie zapytają; jest też sprawny i rozważny. Ale dokąd pojechać? Czy w kierunku do Kurenicz, lasami, czy ku Osowie, gdzie mniej lasów po drodze, i konie, pochodzące od Sasa, mogą pamiętać tę drogę, którą niedawno przybyły? — Czy do Sasa, czy do lasa?
Zgrzytnął mu niemile ten żart, który wywiązał się mechanicznie z układu wyrazów, ale projekt zajął go i rozerwał. Wyszedł przed dom, aby zobaczyć, jak noc wygląda. Ciemna była; niebo zaciągnięte chmurami i mgła przeciągała jakoby już jesienna. Takie powietrze podobało się właśnie dzisiaj Edwardowi. Kazał natychmiast poszukać Turmowicza i osiodłać oba nowe konie, Filuta i Lalkę. Poszedł przebrać się i polecił służącemu zwinąć w dwa pakunki ubranie, płaszcz i trochę bielizny; — przytroczy się to za siodłami.
Plan bowiem Edwarda ustalił się; pojedzie do Osowy. Konie znają drogę i on ją raz już przebył — a że to wiorst trzydzieści — fraszka. Kto myśli o pożegnaniu świata, może się przed śmiercią zmęczyć. Edward pragnął nawet starcia się z mechanicznemi przeszkodami; podzieli przynajmniej ener-