Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Puszcza.djvu/180

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— A czy myślisz, że Marcelce wywietrzał już z głowy ten tam — z Moskwy? Bo musisz przecie wiedzieć?
— Ach, nasłuchałam się, papusiu! Teraz jakoś mniej. Byłoby szczęście, żeby Marcelka o nim zapomniała.
— Ojciec Dowbutt porządny człowiek, matka bardzo miła — sukcesorowie przyjaciela Sasa — — ważył Olesza wszystkie zalety projektu.
Ale przypomniał sobie, że chce wybadać Renię o jej własny stan duszy.
— A jakże młodszy Dowbutt? Janek?
— Ten nas przecie wcale nie obchodzi — odrzekła śpiesznie Renia.
— Ha, o tem się dopiero w tej chwili dowiaduję — odrzekł Olesza. — Ale może kto inny nas obchodzi?
Renia zapłoniła się i umilkła.
— Pan Kotowicz?
— Ach, papo! to długa historya...
— Długa? odkąd-że?
— Jak tylko przyjechał do nas na wiosnę, pomyślałam, że to człowiek biedny, aż chory ze znękania... I zgadłam.
— Jakżeż to? cóż mu takiego brakuje? Był wymizerowany przez życie miastowe, teraz nawet poprawił się. A co do interesów, które podobno nie ze wszystkiem w porządku, toż fundusz ma ogromny — trzeba tylko przysiedzieć fałdów.
— On pracuje, papusiu, bardzo pracuje. I pan Justyn z Osowy mu pomaga.
— Słyszałem. To i pięknie, byle wytrwał. Więc cóż go tak nęka?
— Ja wszystkobym papie powiedziała, tylko nie wszystko jest moją tajemnicą.