Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Puszcza.djvu/174

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Ja to samo wyczytałam z oczu tej fotografii — odezwała się Renia.
— Nie podoba się pani?
Renia naszkicowała na migi jakieś określenie palcami, które miało ją wybawić od dobitnego określenia słowem.
— Niech pani powie, że się nie podoba. Ona jest zupełnem przeciwieństwem do pani, jak burza do pogody..
— O niech pan źle nie mówi o burzy. My mamy już jedną we wspólnych wspomnieniach — dzisiejszą.
— Prawda! błogosławiona burza! — — Ale niech pani nie wyzwala się od szczerości, której żąda odemnie. Proszę mi powiedzieć, jak się podobała fotografia?
— Nienawidzę jej!
Błysnęła tak oczyma, jakby dowieść chciała, że i ona może być podobna do burzy, tylko wcale odmiennej, dobroczynnej, kochanej, jak ta, o której dopiero co wspomnieli. Olśniony Edward wyciągnął znowu do niej rękę. Ale ożywienie rozmowy odwróciło już uwagę paru osób od fajerwerków na „rozbitków“. Musieli z konieczności uśmierzyć się. powrócić do układu salonowego. Posiedzieli więc trochę spokojnie, patrząc przez oszkloną ścianę na plamki sztucznych ogni przepadające w ogromie nocy. A w myślach powikłanych Edwarda, w rozbudzonych zaledwie myślach Reni wschodziła światłość mocna i radosna, którą nazywali tymczasem przyjanią.
— Dokończymy nasze rozmowy w Kureniczach, jutro — odezwała się po chwili Renia.
— A tak, u państwa. Właśnie się wybierałem