Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Puszcza.djvu/150

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

brzystą cięciwą. Gdyby jeszcze woń soli i jodu, złudzenie morza byłoby zupełne, ale od modrej otchłani wiał słodki jeziorny zapach, leczniczy na serca. Parę dalekich ostrowiów, niby unoszących się na powierzchni wody, ośmielało do wypłynięcia łódką na przestwór trochę groźny, nawet w pogodzie, naprzeciw karbom fali, uderzającym o brzeg seryą szerokich stękań.
— Ależ to dziw, kochany Justynie! — rzekł Kotowicz do Sasa — za mało mi o tem mówiłeś!
— Wolałem, żebyś miał niespodziankę. — —
Sas oglądał się jednak raz po raz na dwór — aż pociągnął Kotowicza za rękaw:
— Na potem — patrz! zajeżdżają Oleszowie.
Jak mógł najprędzej wchodził pod stok pagórka. Edward nie chciał go wyprzedzić, choć czuł w nogach ponoszącą niecierpliwość.
Gdy przystąpił do Reni, poczuł szczerą, bujną radość, która mu przypomniała jego radości jeszcze chłopięce — i ona przywitała go radośnie. Ale zaraz wydała mu się inną, nieznajomą, może dlatego, że strojniej, niż w Kureniczach ubrana i że w ostatnich dniach inaczej ją sobie na pamięć rysował. — — Jednak i ten drugi pozór był ujmujący. — Kto ją uczył manier i taktu? Może nauczycielka domowa, bo na nauce po za domem nie była? Może ojcie, choć zajęty gospodarstwem i myśliwstwem? — — Ale wdzięk jej i piękność kształtowała wielka mistrzyni — prostota. Nic innego, tylko jak mówił Sas, Renia była “szczęśliwie urodzona”.
Kotowicz przyglądał się tymczasem Reni zdaleka, bo sporo było ludzi w Osowie i należało z nimi się zaznajomić. Rodzina Dewbuttów, obywateli z Mohilewszczyzny, miała tu troje przedstawicieli: matkę, siostrę Justyna Sasa, osobę żywą, — wyglądającą jeszcze młodo i zdrowo, podobną jed-